Zapraszamy do zapoznania się z drugą częścią tragicznej historii supraskiej rodziny Drążkiewiczów.
LINK DO CZĘŚCI PIERWSZEJ: http://www.suprasl.pl/index.php/wiecej-uzdrowisko-i-turystyka/1721-dluga-droga-do-domu-cz-i
Republika Komi leży na pograniczu Europy i Azji, tuż przed kołem podbiegunowym. Niegościnny klimat od wieków odstraszał kolonizatorów, więc tubylcza ludność mogła żyć we względnym spokoju. Nieszczęściem okazało się dopiero odkrycie bogatych złóż węgla, złota, diamentów oraz ropy i przede wszystkim nastanie władzy bolszewików. W latach 30. cały kraj pokrył się siecią obozów pracy, nazywanych w terminologii NKWD UchtPieczŁagiem, przemianowanym pod koniec lat 30. na UchtŻemŁag.
„Teren, gdzie znajdowały się budynki [miał] około 3 tys. m². Budynki drewniane i wewnątrz po lewej i po prawej stronie prycze jednopiętrowe, pomieszczenie na 150 – 200 ludzi. Higiena okropna ze względu na zastraszającą ilość pluskiew, karakanów i gryzoni. Kąpiel odbywała się raz na dziesięć dni, bielizny nie zawsze wystarczyło. (...) W łagrze, w którym ja siedziałem, narodowościowo przeważali Ukraińcy, II miejsce zajmowali prawosławni, III Polacy, IV Uzbeki i Kozacy, V Żydzi. Między nami najwięcej było spośród obywateli sowieckich bandytów i złodziei. Niezależnie [od tego] było sporo inteligencji jak profesorowie, inżynierowie, lekarze itp. Polacy stanowili odrębny skład, gdyż stosunki między więźniami bolszewickimi a nami były zawsze naprężone, szczerości i uprzejmości z ich strony nie zaznaliśmy. Stała propaganda i wyśmiewanie. Byli i tacy, którzy ukradkiem sprzyjali nam i pomagali czym mogli, ale ich śledzono stale, musieli trzymać się z dala, bojąc się dostać dodatkowo 5 lub 6 lat nowych [do wyroku].”
Tak przedstawiał się Kniaź – Pogost: łagier, do którego latem 1940 r. trafił Józef Drążkiewicz. System stalinowskich więzień przypominał ogromną maszynerię, gdzie każdy obóz był wytypowany do innej roli: jedne obsługiwały kopalnie i szyby naftowe, inne służyły jako źródło siły roboczej do wycinki drzew i tartaków albo do budowy dróg lub trakcji kolejowych. W Kniaź – Pogoście rozmieszczono natomiast zakłady naprawy maszyn UchtŻemŁaga. Praca na tym odcinku nie była tak mordercza, jak w szybach kopalnianych, ale bynajmniej nie znaczy to, że więźniów traktowano ulgowo. Rozkład dnia wyglądał zazwyczaj następująco: pobudka o 5.00 nad ranem, następnie śniadanie i o 6.30 wymarsz do roboty, w południe obiad, o 18.00 koniec zmiany i powrót do obozu. Przydział jedzenia zależał od wyrobionej dniówki, jednak enkawudziści wdrożyli tak wyśrubowane do granic niemożliwości normy, że zdecydowana większość więźniów nie była w stanie ich osiągnąć i po prostu głodowała. Dziennie umierały co najmniej po dwie – trzy osoby. Dodatkowym obciążeniem dla Józefa był brak wiadomości od rodziny, z którą nagle, z nieznanych mu wówczas przyczyn, urwał się wszelki kontakt.
Tymczasem reszta familii Drążkiewiczów dotarła do Kazachstanu. „Wyładowano nas w pasiołku [osadzie] na stepie pod gołym niebem i pozostawiono samym sobie. Miejscowi Kazachowie obserwowali nas jak przybyszów z innego świata: nie podchodzili do nas, bali się. Wszechobecna propaganda już wcześniej przedstawiła im nas jako ciemiężców, krwiopijców, wrednych burżujów i wszystko co w komunistycznym magazynie wyzwisk było do przytoczenia. Tak minął pierwszy dzień. Nikt, dosłownie nikt z miejscowych do nas nie podszedł. Noc, chłodną noc kontynentalną spędziliśmy pod gołym niebem. Dopiero w drugim dniu zaczęli zbliżać się ci najodważniejsi. Pierwsze lody głębokiej nieufności zostały przełamane. Wreszcie pojawił się dyrektor fermy i przydzielił nam do zamieszkania domy Kazachów. Nasza rodzina trafiła szczęśliwie, bo do domu miłych i życzliwie nastawionych ludzi. On był kierownikiem miejscowej straży - nazywał siebie pożarnikiem - i mieszkał z żoną i synem.”
Sowchoz Kalinińsk – bo tak nazywało się miejsce, gdzie trafili Drążkiewicze i Mareccy – był ogromnym gospodarstwem rolno – hodowlanym. Zesłańców podzielono na grupy i przydzielono im różne zadania: kobiety pracowały jako dojarki lub zajmowały się ogrodami, starsze dzieci rąbały drewna na opał, młodsze krzątały się wokół bydła zbierając nawóz albo pomagały w sianokosach. Jadwiga Drążkiewicz przyjęła funkcję wozaka, codziennie transportując mleko do odległej o 30 km mleczarni. Lato szybko zeszło na pracach polowych, potem nastała długa, mroźna zima i kolejna wiosna, aż wreszcie nadszedł pewien niezwykły czerwcowy poranek, kiedy mieszkańcy sowchozu zostali nagle oderwani od swoich obowiązków i na specjalnie zwołanym wiecu poinformowani, że Niemcy zaatakowały Związek Sowiecki. Niedługo potem ogłoszono dla Polaków amnestię. Z łagrów i więzień zaczęły spływać masy wycieńczonych ludzi. Bramy Kniaź – Pogostu otworzyły się przed Józefem 29 sierpnia 1941 r. Otrzymawszy wiadomość o miejscu przebywania żony i synów, podążył im na spotkanie.
„Po podpisaniu umowy [Sikorski – Majski] i ogłoszeniu amnestii ojciec miał dwie możliwości: albo iść do wojska Andersa, albo połączyć się z rodziną. Wybrał to drugie. Przyjechał do nas późnym latem 1941 r. i natychmiast wysłano go do pracy. W styczniu grupa polskich wojskowych z upoważnienia gen. Andersa objeżdżała okoliczne miejscowości i napotkanym tam Polakom wręczała karty powołania. Z naszej farmy tylko ojciec otrzymał taką kartę. (...) Oficerowie z Armii Andersa mieli prawo zabrać ze sobą określoną ilość rodzin. Ojciec, sierżant, takiego prawa nie miał. Będąc już w wojsku poprosił jednego z oficerów, który jechał w okolice Pawłodaru i mógł zabrać jedną rodzinę, aby zabrał nas. Oficer był w Pawłodarze, zabrał inną rodzinę. Po nas nawet nie zajechał.”
Żołnierze Armii Andersa nad Morzem Kaspijskim, J. Drążkiewicz pierwszy z lewej, 1942 r.
Zesłańcom nie pozostało nic innego, jak przystosować się do kazachstańskich stepów. Smutnym przerywnikiem codziennej monotonii były tylko pogrzeby. Zimą 1942 r. zmarła córka Mareckich, Marylka. Wybuch wojny niemiecko – sowieckiej przyniósł przynajmniej jedną zmianę – władze zaczęły wreszcie postrzegać Polaków jako odrębną narodowość, której należą się pewne prawa, jak choćby nauka rodzimego języka. Pojawiły się nawet polskie książki. Prawdziwa nauka jednak nadal prowadzona była po kryjomu, jako że jakość oficjalnej „polskiej” szkoły pozostawiała wiele do życzenia:
„W 1943 roku, gdy powstał w ZSRR [komunistyczny] Związek Patriotów Polskich, otwarto na naszej farmie polską szkołę, która mieściła się w chlewie. Uczęszczały do niej wszystkie niepracujące dzieci z miejscowości odległych nawet o 15 km. Każdy z nas otrzymał zeszyt, ołówek i gumkę. Mnie zapisano do czwartej klasy. Nauka trwała bardzo krótko, tylko do zimy. W następnym roku, gdy ponownie uruchomiono szkołę, mnie znowu zapisano do czwartej klasy. Kiedy w kolejnym roku po raz trzeci zapisano mnie do czwartej klasy – zbuntowałem się i to z pomyślnym rezultatem: zapisano mnie wreszcie do klasy piątej. W tej, pożal się Boże, szkole spotykałem miejscowych chłopców w wieku 17 lat, którzy po raz kolejny rozpoczynali pierwszą klasę...”
Wreszcie wojna dobiegła końca. Wśród zesłańców coraz częściej zaczęły krążyć plotki o rychłym powrocie do kraju. Potwierdzeniem tych pogłosek była zarządzona wiosną 1946 r. akcja powszechnych szczepień przeciw czerwonce, cholerze i tyfusowi. Kiedy przypuszczenia przerodziły się w pewność, nastąpiła prawdziwa huśtawka emocji: co dla jednych było spełnieniem marzeń, dla innych okazało się najstraszniejszym koszmarem. Nie każdy bowiem dostąpił łaski wydostania się z sowieckiego piekła:
"Po ewakuacji Armii Andersa z ZSRR wzmogły się naciski władz sowieckich na pozostałych Polaków w sprawie przyjmowania obywatelstwa radzieckiego. Proponowano i grożono. Moja mama i pani Marecka za swój upór były nawet aresztowane. Inni, słuchając zapewnień, że otrzymają lepsze warunki, godzili się na to. Polakom zamieszkałym przed deportacją na Białorusi wmawiano, że są Białorusinami i tym samym mają wręcz obowiązek przyjąć sowieckie obywatelstwo. Podobnie traktowano Polaków z Ukrainy np. pani Czerwińska, żona kapitana, urodziła się w Kiszyniowie [więc] przyjęła obywatelstwo radzieckie jako Mołdawianka. Inni jednak nadal trwali w swoim uporze. Tych trzymano w więzieniu, głodzono, straszono pistoletami. A my, dzieci, siedzieliśmy przed więzieniem i płakaliśmy. Do prawdziwej tragedii doszło w 1946 r. kiedy otrzymaliśmy pozwolenie na powrót do Polski. Ci, którzy tak niefrasobliwie lub pod wpływem zastraszenia przyjęli sowieckie obywatelstwo kart repatriacyjnych nie otrzymali. Od tamtego czasu dobrze wiem, co znaczy rozpacz i wyrywanie włosów z głowy. Pani Czerwińska odchodziła od zmysłów. Chyba do Polski nie wróciła."
Szczęśliwcom, którym zezwolono na powrót do Polski, nakazano spakowanie się (co zakrawało na jeszcze jedno szyderstwo, jako że prawie nic już im nie zostało) i zwolniono z prac polowych. W dniu odjazdu naczelnik sowchozu zwołał zebranie, życząc odjeżdżającym powodzenia w przyszłości. Potem zorganizował transport – kilka fur i samochód – którym przewieziono ich nad Irtysz. Jednak był to dopiero pierwszy, najłatwiejszy etap podróży. Sowieci nie byli skorzy do szybkiego wypuszczenia swoich więźniów:
„Na przystani czekaliśmy pod gołym niebem, na polu, przez cały tydzień. Statki wprawdzie przejeżdżały, ale tak zapełnione, że nie mogły nas zabrać. Aż wreszcie po tygodniu jeden ze statków zlitował się nad nami i zabrał nas. Odległość 200 km pokonaliśmy w cztery dni. Tu kolejne oczekiwanie na transport kolejowy. Wybrano mężów zaufania (m.in. takim mężem zaufania została moja mama), którzy mieli za zadanie pobierać żywność na drogę: 5 kg żeberek solonych, 10 kg chleba. Posiadane ubrania wymienialiśmy na masło i sól, której w tych akurat okolicach było zatrzęsienie. W pobliżu były słone jeziora. W ich pobliżu zdejmowano metrową warstwę soli gorzkiej, a pod spodem głębokimi pokładami zalegała krystalicznie czysta warstwa tej przyprawy. Braliśmy ją ile się dało, bo nam mówiono, że w okolicach Moskwy soli brakuje i że tam dostaniemy za nią dobrą cenę. Tak się zresztą stało. (...) Wreszcie podstawiono transport - bydlęce wagony. Były one takie same jak przed sześcioma laty, z tą jednak różnicą, że nikt nas nie pilnował. Jazda odbywała się więc w nieco innej atmosferze. Pociąg zatrzymywał się przed stacjami, najczęściej w stepie. Nigdy nie wiedzieliśmy, kiedy ruszy w dalszą drogę. Często musieliśmy przerywać przyrządzanie posiłków. Lokomotywa szarpała niemiłosiernie.”
Skład jechał bez pośpiechu, stając na dłużej w Moskwie i Brześciu, aż wreszcie na początku czerwca przekroczył Bug. Polska, do której przybyli, była już jednak inną Polską niż ta, którą znali sprzed wojny. Gdy zesłańcy przyjechali do Siedlec ujrzeli bowiem widok, będący odzwierciedleniem nowych czasów: na rynku, obstawionym przez milicję, właśnie burzono pomnik Józefa Piłsudskiego...
Żołnierza Armii Andersa we Włoszech, J. Drążkiewicz pierwszy z lewej, 1946 r.
Parę tygodni później Drążkiewiczowie powrócili do Supraśla. Dom przy ul. Kościelnej w międzyczasie został potraktowany przez władze jako mienie opuszczone i oddany w dzierżawę innym lokatorom, toteż przez rok mieszkali pokątnie u obcych ludzi, nim w ich rodzinnym domostwie zwolniło się jedno z mieszkań. Jadwiga objęła funkcję kierowniczki supraskiego przedszkola, synowie wrócili do szkoły. Tymczasem Józef Drążkiewicz po opuszczeniu Związku Sowieckiego służył w Armii Andersa, przeszedł cały szlak bojowy, włączając w to Monte Cassino, i dotarł do Anglii. W lipcu 1947 r. odbył ostatnią podróż, powracając po ponad siedmiu latach do Polski. Jako tzw. andersowiec był jednak pod stałym nadzorem i musiał regularnie meldować się na posterunku milicji. W aktach UB zachowała się informacja, że był też rozpracowany przez bezpiekę w związku z „przestępstwem” jakim było słuchanie zachodnich audycji radiowych.
Drążkiewiczowie po powrocie do kraju, od lewej Czesław, Janina, Józef i Włodzimierz.
Na koniec warto wspomnieć, że pomimo tak ciężkich doświadczeń małżeństwo Drążkiewiczów dożyło bardzo sędziwego wieku. Józef zmarł w 1985 r. mając przeszło 87 lat, zaś jego żona odeszła sześć lat później. Oboje spoczywają na cmentarzu parafialnym Św. Trójcy w Supraślu.
ADAM ZABŁOCKI