W 2020 roku obchodzimy 80 rocznicę sowieckich wywózek Polaków z Kresów Wschodnich. Na długiej liście supraślan, którzy padli ich ofiarą, była rodzina Drążkiewiczów.


Józef Drążkiewicz przyszedł na świat 10 grudnia 1898 r. Pierwsze lata życia spędził w Łodzi, gdzie ukończył czteroklasowe gimnazjum i przyuczał się do zawodu farbiarza. Czasy, w których dorastał, były jednak zbyt burzliwe, aby utrzymać energicznego chłopaka w murach szkolnych. Niedługo po wybuchu I wojny światowej zaangażował się w działalność Polskiej Organizacji Wojskowej (POW). Potem do połowy 1919 r. służył w armii, kończąc szkołę podoficerską. Problemy zdrowotne zmusiły go do przedwczesnego odejścia, ale nie oznaczały porzucenia służby Ojczyźnie. Zielony mundur żołnierza zamienił na granatowy uniform funkcjonariusza Policji Państwowej. W międzyczasie, na początku lat 20., pojął za żonę białostoczankę Jadwigę Lubecką. Tak się złożyło, że wkrótce potem otrzymał przydział służbowy do małego, urokliwego miasteczka położonego w sercu Puszczy Knyszyńskiej. W ten sposób państwo młodzi osiedli w Supraślu. Józef objął stanowisko komendanta posterunku policji, a jego żona – nauczycielki w szkole powszechnej. Rychło wrośli w supraskie środowisko, a że niedługo doczekali się dzieci (dwóch synów), pobudowali przy ul. Kościelnej obszerny dom. Szczególnie bliskie relacje utrzymywali z rodziną Mareckich. Ferdynand Marecki (ówczesny dyrektor szkoły) trzymał nawet do chrztu młodszego syna Drążkiewiczów, Czesława. Po kilku latach Józef zrezygnował ze służby w PP i wrócił do wyuczonego fachu farbiarskiego. W 1937 r. najął się do pracy biurowej w białostockiej elektrowni. Spokojne życie Drążkiewiczów brutalnie przerwała jednak II wojna światowa.

4 przod

Józef Drążkiewicz - fot. z lat. 40.

    Latem 1939 r. w Supraślu został powołany Komitet Obrony Narodowej, który miał pilnować porządku i kierować zadaniami obronnymi w miasteczku w razie wybuchu działań wojennych. Na jego przewodniczącego – zapewne ze względu na dawną służbę w policji – został wybrany Józef Drążkiewicz. Front nadciągnął jednak nadspodziewanie szybko. Na początku drugiej dekady września zarządzono więc ewakuację członków Komitetu i harcerzy. Kawalkada podążyła na wschód, lecz jej pochód został powstrzymany już po kilku dniach. Na wieść o najeździe Armii Czerwonej uaktywniły się bowiem komunistyczne bandy, które zaczęły atakować polskie oddziały. W Skidlu na Grodzieńszczyźnie udało im się nawet opanować całe miasto. Tam też w ich ręce wpadł Drążkiewicz. Na szczęście z Grodna w porę zdążyła nadciągnąć odsiecz i po kilkunastu godzinach walk odbiła więźniów. Był to jednak dopiero początek kłopotów. Wkrótce Kresy Wschodnie zostały wcielone do ZSRR i pojawił się prawdziwy koszmar – NKWD.
    Polowanie na członków POW ruszyło jeszcze jesienią 1939 r. Rychło schwytano białostockiego prezesa związku Jana Pasztę, a wraz z nim wpadły wszystkie dokumenty, w tym wykaz członków POW. Na efekty nie trzeba było długo czekać. Drążkiewicz został aresztowany 9 stycznia 1940 r. i przewieziony do białostockiego więzienia. Nie od razu trafił do pokoju przesłuchań. Enkawudziści zajmowali się innymi osadzonymi, toteż przez pierwsze półtora tygodnia miał spokój. Jednak w końcu przyszła kolej i na jego „badanie” czyli zestaw wymyślnych tortur, których specjaliści z NKWD używali do złamania oporu „wrogów ludu”:
    „Badania moje nastąpiły już po 10 dniach, zawsze w nocy. Miało to ten cel, że [człowiek] zerwany ze snu i szybko pytany często wpadał w dezorientację, wtedy zadawano szybkie pytania z wymuszeniem do przyznania się do oskarżenia. Kiedy nie przyznawałem się, sadzano mnie na nóżce taboretu z wyciągniętymi do przodu nogami. W takiej pozycji siedziałem około godziny. Kiedy tak długo siedzieć nie mogłem, podciągałem nogi do siebie, wtedy to w haniebny sposób tj. kopnięciem w kolano prostowano na nowo nogi, [wówczas] z powodu silnego kopnięcia taboret usuwał się, a padając raniło się plecy i głowę (taboret był stawiany pół metra od ściany). [Potem] jeszcze paru kopnięciami doprowadzano do poprzedniego porządku.”
    Józef okazał się twardym więźniem. Bicie i groźby nie przyniosły oczekiwanych rezultatów. Wprowadzono więc nową katuszę – wielogodzinny pobyt w karcerze, gdzie stał nago owiewany mroźnym powietrzem z otwartego okna. Później znowu przystępowano do „badań”. Wszystko na nic. W końcu zniecierpliwieni kaci chwycili się ostatniej metody. Najpierw zamknęli Drążkiewicza w ciemnicy. Kiedy po trzech dniach wyciągnięto go ledwo żywego na zewnątrz, nie trafił ani do swojej celi, ani do pokoju przesłuchań, tylko został zaciągnięty pod mur i ustawiony twarzą do ściany. Już wiedział co go czeka. Śledczy odpiął kaburę i po raz ostatni zadał mu pytanie, czy przyznaje się do winy. Drążkiewicz milczał, czekając w napięciu na swój koniec. Enkawudzista odczekał jeszcze chwilę, powoli wyciągnął pistolet i uniósł go na wysokość oczu. Potem padł strzał. Niecelny. Cała procedura okazała się „tylko” teatrem grozy. Józef przeżył pozorowaną egzekucję, ale w jednej chwili osiwiał…
    „Po 13 dniach takiej męczarni dano mi wreszcie spokój. 15 lutego 1940 r. około 800 więźniów przewożono do więzienia w Brześciu - Centralnym. W czasie podróży jeden z naszych próbował ucieczki. Konwojent, który zauważył, dał wystrzał, pociąg zatrzymano, wypędzono nas z wagonu i kazano wydać tego, który uciekał, a kiedy tego nie wydaliśmy [to] przez 2 dni nie dostaliśmy jeść, a po wyładowaniu nas w Brześciu 56 wsadzili nas do celi w piwnicy, która miała 3 m długości, a 2,5 m szerokości. Tam to nas 13 ciężko zachorowało i po trzech dniach przeniesiono nas na szpital.”
    Pobieżne „leczenie” było jedynie krótką przerwą pomiędzy kolejnymi etapami więźniarskiej eskapady. Wkrótce Drążkiewicza przeniesiono do drugiego aresztu w Brześciu, a stamtąd powieziono daleko na wschód, do Mińska. Słabsi wykańczali się po drodze, nie doczekawszy nawet kresu swego śledztwa. Jeden z więźniów zmarł zresztą jeszcze na stacji w Brześciu. Enkawudziści jednak oświadczyli, że „on jest przeznaczony do Mińska” i faktycznie do Mińska dojechał, tyle, że sześć dni po zgonie. Kilka następnych osób zmarło już po przyjeździe, nie wytrzymując zabójczych warunków mińskich kazamatów. Drążkiewicz wspominał:
    „Jedno z najcięższych więzień, to więzienie w Mińsku, cela [nr] 24 ma 7 m długości, 2,5 m szerokości, tam siedziało nas 35. Spało się na waleta na jednym boku, na komendę odwracano się na drugi bok. Tu siedział ze mną b. pułk[ownik] a [potem] profesor matematyki Nowak z Wilna, prezes Sądu Okręgowego w Białymstoku Ostrożko, peowiak Skawski z Białegostoku i wielu innych. Okno celi wysoko [o wymiarach] 50x25 [cm] o ciemnym szkle, drzwi hermetyczne, [a] powietrze wpychano do celi za pomocą wentylatora motorowego. Kiedy na celi [było] brak powietrza lub paru omdlałych, wtedy po kilkunastu uderzeniach denkiem od paraszy [tzn. kibla] wpuszczano powietrze i wyprowadzano omdlałych. Tam to śp. peowiak Skawski zmarł po kilku takich omdleniach.”
    Podróż trwała nadal. Transport dotarł w końcu do Moskwy i więźniowie stanęli przed obliczem sowieckiego wymiaru „sprawiedliwości”. Drążkiewicz usłyszał wyrok 8 lat obozu. Paradoksalnie miał szczęście. W tym samym czasie kilkanaście tysięcy polskich oficerów i policjantów zostało zamordowanych przez NKWD i spoczęło w dołach śmierci Katynia, Charkowa, Miednoje, Kuropat, Bykowni. Wśród rozstrzelanych znalazło się też wielu supraślan m.in. Jan Arcichowski, Stefan Korzecki oraz chrzestny Czesława Drążkiewicza, Ferdynand Marecki. Prawdopodobnie gdyby Józef Drążkiewicz został aresztowany wcześniej, a jego śledztwo dobiegło końca zanim wydano rozkaz rozstrzelania więźniów Kozielska, Starobielska, Ostaszkowa, Kijowa i Mińska, to również podzieliłby ich los. Oczywiście w tym momencie nie mógł o tym wiedzieć, jako że mord na polskich oficerach był ściśle ukrywaną tajemnicą, która wyszła na jaw dopiero w 1943 r. Nie mógł też wiedzieć, że represje dosięgną również jego najbliższych.
    13 kwietnia 1940 r. Sowieci przystąpili do drugiej fazy deportacji Polaków z Kresów Wschodnich. W pierwszej, lutowej, wywieziono leśników, urzędników i osadników wojskowych. Tym razem celem były przede wszystkich rodziny osób aresztowanych przez NKWD (w tym ofiar zbrodni katyńskiej). Stosowanie odpowiedzialności zbiorowej czyli karanie nie tylko „wrogów ludu”, ale również ich najbliższych (łącznie z dziećmi) było zresztą typową praktyką stalinizmu. Dziesięcioletni wówczas Czesław Drążkiewicz wspominał:
    „Rosjanie przyszli nocą, dokładnie o północy – kilkuosobowa grupa z młodym oficerem na czele. Towarzyszył im Polak z Supraśla, którego nazwiska nie pamiętam. Jego rola sprowadzała się do odnajdywania adresów, co jemu, tutaj zamieszkałemu, było łatwiejsze niż przybyszom z daleka. Byliśmy częściowo przygotowani na taką ewentualność. Już od dłuższego czasu krążyły wśród mieszkańców miasteczka wiadomości podawane w najgłębszej tajemnicy i szeptem, informacje o wywózkach. Mimo, że liczyliśmy się z aresztowaniem i mieliśmy przygotowaną na podróż nową, ciepłą odzież, w najwyższym zdenerwowaniu nakładaliśmy na siebie to, co akurat było pod ręką. W czasie nerwowej krzątaniny młody oficerek ciągle pokrzykiwał: nic nie trzeba brać, tam wszystko dostaniecie. Jednak starszy żołnierz zdążył szepnąć mamie na osobności: »bierzcie co możecie, tam nic nie dostaniecie.« O godz. 2.00 do naszego domu zwaliła się druga grupa sowieckich wojskowych z zadaniem aresztowania nas. Typowy, sowiecki bałagan...

32z

Rodzina Drążkiewiczów na tle domu przy ul. Kościelnej, przełom lat 20. i 30.


    Przed dom zajechała furmanka, na którą załadowaliśmy nasze rzeczy. Zapomnieliśmy o uprzednio przygotowanym garnku smalcu, który bardzo był nam potrzebny. Wspominaliśmy go przez całą, długą podróż. Wzięliśmy trochę jedzenia, ubrania i ojca rower. Furmanką przewieziono nas do Domu Ludowego w Supraślu. Tu spotkaliśmy znajomych: panią Marecką z dziećmi, panie Szlegier, Szulęcką, [Amelię] Jarmołowicz i sporo dzieci, wśród których byłem ja (10 lat) i mój brat (12 lat). W Domu Ludowym pozostawaliśmy do godz. 7.00, kiedy to zajechał samochód ciężarowy i bocznymi drogami przez Jaroszówkę, wyraźnie omijając Białystok, przewiózł nas do Czarnej Wsi (obecnie Czarna Białostocka). Tu ulokowano nas w wagonach, które sukcesywnie dopełniano dowożonymi ludźmi do godz. 16.00. Pamiętam, że gdy przejeżdżaliśmy przez Białystok Fabryczny, słyszeliśmy dzwony kościelne wzywające wiernych na nabożeństwo. W wagonie zapadła smutna cisza, a wkrótce rozpoczęto zbiorowe modlitwy.”
    Pociąg minął ostatnie zabudowania Białegostoku i ruszył w długą drogę na wschód. Kilkaset kilometrów dalej w tym samym kierunku podążał też inny konwój, którego przeznaczeniem miał być jeden z sowieckich łagrów...

Koniec części pierwszej

ADAM ZABŁOCKI

 

hpr
 

Kalendarium

 Listopad 2024 
PnWtŚrCzPtSoN
    123
45678910
11121314151617
18192021222324
252627282930 

Transmisja Sesji Rady Miasta

Newsletter

Chcesz być dobrze poinformowany? Zapisz się.