W kolejnym artykule o dziejach naszego miasta przedstawiamy fragment książki „Cień czerwonej gwiazdy. Tajna historia ziemi supraskiej 1944 – 1956” opisujący tragiczny i niestety już zapomniany epizod lokalnej historii, który miał miejsce 75 lat temu.
Pierwsze sowieckie jednostki przybyły do Supraśla już na początku czerwca 1945 r. Stanowiły najlepszą osłonę dla odbudowania struktur komunistycznych, gdyż jak pokazały doświadczenia ostatnich tygodni, nie sposób było liczyć w tej kwestii na milicję czy „Ludowe” Wojsko Polskie. Tylko obce wojska, nieczujące żadnego sentymentu ani litości dla miejscowej ludności, mogły skutecznie dać odpór ofensywie podziemia niepodległościowego. Supraski garnizon rósł w szybkim tempie, stając się wkrótce największym skupiskiem Sowietów w powiecie, nie licząc jego stolicy. Meldunki podziemia ze stycznia 1946 r. mówiły o liczbie 1500 żołnierzy, uzbrojonych w sześć katiusz, 18 armat, granatniki, samochody pancerne, a nawet czołgi. Całością dowodził czerwonoarmista w randze pułkownika, który urządził sobie mieszkanie w budynku poczty. Szczegółowy wykaz sporządzony kilka miesięcy później donosił, że w mieście stacjonował batalion piechoty zmotoryzowanej (500 żołnierzy), kolumna taborowa (350), dywizjon artylerii zmotoryzowanej (200), kompania granatników (60), a także oddziały magazynowe i techniczne (360) oraz szkoła podoficerska, do której uczęszczało przeszło 100 szeregowców. Sowieci zbudowali w pobliżu pałacu Buchholtza warsztaty samochodowe, w których naprawiali swój sprzęt. Głównym zadaniem, obok pilnowania porządku w miasteczku, było bowiem nieustanne patrolowanie szosy do Białegostoku, by nikt nie mógł zakłócić komunikacji na tym odcinku. W tej sytuacji, co zrozumiałe, wokół Supraśla wyrosły również jak grzyby po deszczu wojskowe magazyny, z którymi zresztą wiązał się pewien komiczny epizod. Otóż 17 listopada 1945 r. milicjant Zygmunt Marczak przesadziwszy z alkoholem, po pijanemu wpadł na wyjątkowo głupi pomysł. Zabrał z posterunku granat i nieopodal w – jak mniemał – szczerym polu, dał wyraz swej radości rzucając go w krzaki. Eksplozja ładunku, poza typowymi dla granatów efektami, miała jeszcze jeden nieoczekiwany skutek. Gdyby bowiem Marczak dokładniej rozejrzał się po okolicy, zauważyłby, że w pobliżu znajduje się sowiecki magazyn wojskowy. Nieprzemyślany żart sprowadził na biedaka Rosjan, przekonanych, że doszło do ataku na ich garnizon. W mieście rozległ się alarm, a z Białegostoku przyjechała co żywo grupa operacyjna UB. W tym wyjątkowym przypadku można powiedzieć, że na szczęście, bo nie wiadomo, jaki los czekałby milicjanta z rąk wściekłych czerwonoarmistów. Za powyższy czyn wlepiono mu karę 5 dni aresztu i dyscyplinarnie przeniesiono do Wasilkowa. Wypadek ten miał zaskakująco szerokie reperkusje, bowiem sam szef białostockiego UB musiał potem tłumaczyć się przed zwierzchnikami z Warszawy, że w Supraślu nie miał miejsca żaden „akt dywersji”, tylko wygłup nieświadomego swych konsekwencji Marczaka.
Ul. Kościuszki (obecnie Piłsudskiego) w poł. lat 40. Po prawej stronie maszerują żołnierze Armii Czerwonej
Armia Czerwona szybko zaprowadziła porządek w mieście. Wobec takiej siły akowcy nie mieli nawet co marzyć o ponownym jego zdobyciu. Przeciwnie, przestali czuć się bezpiecznie nawet w swym dotychczasowym królestwie, nieprzebytej dotąd dla wroga puszczy, bo znajdujący się w jej centrum Supraśl stał się dla Sowietów idealną bazą wypadową. Stąd wyruszały obławy, przed którymi coraz częściej musieli umykać partyzanci. Komuniści mogli więc czuć zadowolenie. Cel przez nich pożądany został osiągnięty. Fakt, że czerwonoarmiści zachowywali się wobec ludności jak okupanci, nikogo z pepeerowców nie obchodził. Tymczasem najbardziej mrożące krew w żyłach meldunki dotyczyły właśnie postępowania Rosjan. Gwałty, rabunki, rozboje i morderstwa zdawały się mnożyć z dnia na dzień. Czasami nawet członkowie teoretycznie sojuszniczych polskich formacji, tj. wojska i MO nie byli w stanie zachować spokoju wobec terroru Sowietów. W styczniu 1946 r. dwóch żołnierzy z supraskiego garnizonu zastrzeliło w biały dzień na ulicy w Wasilkowie milicjanta. Wściekli koledzy zabitego schwytali obu czerwonoarmistów i zbili ich do nieprzytomności. Nazajutrz sprawą zajął się UB, oddając ledwo żywych aresztantów ich dowództwu. Innym razem w Sokółce doszło do regularnej bitwy pomiędzy polskimi a rosyjskimi żołnierzami. Ci ostatni w ciągu trzech dni dokonali bowiem przeszło piętnastu napadów na mieszkańców miasta, gwałcąc i mordując nawet siedemdziesięcioletnią staruszkę. Stacjonujący w Sokółce Polacy postanowili więc wziąć sprawy we własne ręce, wskutek czego „ze strony sowieckiej 2 żołnierzy zostało rannych, 1 zbito kolbami k[ara]b[inów] do nieprzytomności i 1 wykręcono nogę. W walce tej brali udział cywile i młodzież szkolna, którzy mieli okazję walić kijami znienawidzonego wroga.”
Aby dopełnić obrazu sytuacji panującej w Supraślu, dodać należy, że na przełomie 1945 i 1946 r. stacjonował tu również niewielki polski oddział wojskowy, składający się z dwudziestu dwóch osób (kapitana, dwóch poruczników, jednego podporucznika oraz osiemnastu szeregowych). Wywiad WiN meldował: „Oddział ten pełni rolę żandarmerii polowej oraz kontrwywiadu, ponadto organizuje agentów wywiadowczych na okoliczny teren. Szczególnie interesuje się członkami AK i NSZ oraz działalnością i rozwojem PSL.”
W odpowiedzi na działalność partyzantów z organizacji Wolność i Niezawisłość, władze przykręciły śrubę represji. Komendant sokólsko – białostockiego obwodu WiN Hieronim Piotrowski „Jur” w listopadzie 1945 r. meldował: „Ciągłe łapanki, aresztowanie, legitymowanie ludzi, bicie i zabójstwa czasie śledztwa są najlepszymi faktami zbiorowego i indywidualnego terroru. (...) Nadużycia władz są już na każdym kroku. Począwszy na przydziale towarów przeznaczonych na premię rolnikom za zdany w ub. roku kontyngent, a skończywszy na lekceważeniu wszystkich elementarnych pojęć swych obowiązków i praw obywateli. (...) Oddziały UBP i MO rekwirują żywność dla siebie po wsiach, nie płacąc i nie wydając pokwitowań.” Pod koniec grudnia ubecy wpadli w istną furię, jak gdyby chcieli sobie odbić wszystkie niepowodzenia ostatnich tygodni. Nie oszczędzili żadnej z osad pomiędzy Wasilkowem a Czarną Wsią, uderzając na nie zmasowanymi siłami w Wigilię i Boże Narodzenie. Większość mieszkańców w porę zbiegła w las, ale funkcjonariusze UB i tak wrócili z obławy z pełnymi rękami: ich łupem padło mięso, pieczywo i inne wiktuały przygotowane na świąteczne stoły. (…)
Na początku 1946 r. komuniści postanowili ostatecznie rozprawić się z niepodległościowym podziemiem. O świcie 20 stycznia ruszyła wielka obława, obejmująca swym zasięgiem całą północną część puszczy od Knyszyna na zachodzie po przedmieścia Sokółki na wschodzie. Do walki rzucono ciężarówki i samochody pancerne, artylerię, czołgi, a nawet lotnictwo. Trzon sił stanowiły jednostki zmotoryzowane Armii Czerwonej, podzielone na trzy grupy operacyjne. Zamknięto wszystkie ważniejsze drogi, wystawiono czujki w zagajnikach i w okolicach zabudowań wiejskich, a każdą osobę, która znalazła się w ich zasięgu legitymowano i odstawiano do zbiorczych punktów w Knyszynie, Jasionówce i Niemczynie. Tam na pełnych obrotach pracowały katownie, obsługiwane przez specjalistów z UB i NKWD. Sceny znane z obławy augustowskiej stały się udziałem mieszkańców Białostocczyzny. Ludzi, których po wstępnej selekcji uznano za podejrzanych o kontakt z „leśnymi”, wywieziono następnie do siedzib białostockiej i sokólskiej bezpieki, gdzie czekać ich miały kolejne tygodnie gehenny. Wywiadowcy WiN donosili także o ogromnej liczbie gwałtów, napadów oraz rabunków pierścionków, zegarków i innych kosztowności, w czym przodowali zwłaszcza Rosjanie. Trwająca cztery dni pacyfikacja, poza sterroryzowaniem ludności cywilnej, nie przyniosła jednak komunistom wymiernych korzyści. W ubeckich aresztach znalazło się ponad stu ludzi, ale żadni wyżsi oficerowie Obwodu Sokólsko – Białostockiego WiN nie wpadli w ich ręce. (…)
W lutym 1946 r. białostocka i sokólska bezpieka kontynuowała ofensywę przeciwko partyzantom i ich pomocnikom. Styczniowa obława zakończyła się fiaskiem, ale od schwytanych osób ubecy wyciągnęli wystarczająco dużo informacji, by jak po nitce do kłębka dotrzeć w końcu do poszczególnych żołnierzy WiN. Aresztowania objęły początkowo Knyszyn i Dobrzyniewo oraz północne regiony Sokólszczyzny. Ludzi zatrzymywano dosłownie setkami i w wyniku tortur prędzej czy później wyławiano spośród tej masy żołnierzy podziemia. W nocy z 16 na 17 lutego przyszedł czas na Wasilków i Supraśl. Specjalna grupa operacyjna UB otoczyła oba miasteczka i przystąpiła do ich przeczesywania. Wyciągano z domów mężczyzn i kobiety, po czym zbierano ich w jednym miejscu. Ubecy mieli przygotowane spisy „bandytów”, ale przecenili swe możliwości. Jedna noc, nawet tak długa, nie wystarczała na dokładne przesłuchanie wszystkich podejrzanych. Zdążyli więc jedynie przejrzeć dokumenty i porównać je z własnymi listami. Na tej podstawie aresztowali „zaledwie” 24 osoby i początkowo z żalem przyznali, że ich wysiłek poszedł na marne. W przypadku supraślan faktycznie ponieśli klęskę, bo w ich ręce dostał się tylko jeden żołnierz AK Antoni Lebiedziński „Burza”. Uwięzione wraz z nim kobiety, Zofia Romanowicz i Antonina Arciszewska, „słyszały jako go katowano, bito, słyszały okrzyki bólu”. Lebiedziński pomimo tortur wytrzymał jednak dziesięciodniowy ciąg przesłuchań i twardo odmówił przyznania się do czegokolwiek. Dzięki temu wszyscy supraślanie zostali wypuszczeni na wolność po dwóch tygodniach.
Pod koniec miesiąca białostocka bezpieka skupiła zatem swą uwagę na Wasilkowie, kilkukrotnie przeczesując miasto w poszukiwaniu żołnierzy WiN. Po kilku niepowodzeniach, w nocy z 23 na 24 lutego wreszcie odniosła sukces, aresztując pięciu członków WiN: Henryka Jaromskiego „Jastrzębia”, Alfreda Kalinowskiego „Globusa”, Eugeniusza Wiedro „Jelenia”, Antoniego Borowskiego „Odważnego” i jego brata Jana „Mogiłę”. Dwóch ostatnich przy zatrzymaniu funkcjonariusze skatowali żelaznymi prętami do nieprzytomności. Trzy miesiące później całą piątkę skazano na śmierć i rozstrzelano w piwnicach białostockiego więzienia przy ul. Kopernika…
ADAM ZABŁOCKI